Podczas wychodzenia na pierwszą Mszę św. trafiam na zalane ulice (w nocy było oberwanie chmury). Idę z płaczem i wołam: „Tato! Tato! Tatusiu! Miłość do Ciebie rozerwie mi serce. Twoje dobro jest nieskończone. To niepojęta tajemnica”.

    Po Eucharystii pobiegłem z mocą do pracy, która będzie trwała od 7.00-16.00 z kłótniami ludzi cierpiących. To także ćwiczenie cierpliwości dla mnie, a muszę uczestniczyć w ludzkiej małości:

- chory udaje zdrowego, aby otrzymać pracę

- chorego uznano zdrowym i zabrano mu rentę

- zaświadczenia do pracy, zapominający o odhaczeniu się w Urzędzie Pracy (pomagam)

- biednej zapisuję leki łamiąc prawo

- pomagam pijakowi w uzyskaniu renty społecznej

- wzywam starych i ciężko chorych poza kolejką, których nie przepuszczają.

    Lubię pomagać, współczuć, pracować z oddaniem w sercu. To moje powołanie, dar Boga Ojca. Z tego wszystkiego popłakałem się na nabożeństwie wieczornym (często uczestniczę w Mszy św. dwa razy), gdy podczas podchodzenia do św. Hostii popłyną słowa pieśni; „Idzie mój Pan! Idzie mój Pan”.

    Łzy leciały na posadzkę kościoła. Nie spodziewałem się takiej łaski: „Dziękuję dobry Jezu! dziękuję za Twoją miłość i za łaskę miłości do Boga”...

                                                                                                                                 APeeL